Jeśli sądzicie, wszyscy moi drodzy, że nie pociągnę materiału niedawno napoczętego, to się oczywiście mylicie. Małe przypomnienie: na wezwanie lewackiej młodzieży opracowałem krytycznie danie ramen, w tym lokaliku przy ulicy Dajwór, Ramen People. No i wyszło mi z tego, że wcale nie jest tak tanio, jak się młodzież spodziewała; ani aż tak bardzo fajnie, jak ja się spodziewałem (choć nie wiem czemu, bo mnie życie powinno już czegoś nauczyć).
Uważnie czytający mogli się także zorientować, że od czasu do czasu jeżdżę po wielkim świecie, to znaczy wyjeżdżam poza Słomniki – do których nawet żywiłem jakąś sympatię, a wręcz nadal żywię; jest ona jednak nieco mniejsza od wizyty w tamtejszej Ubojni Koni Antonio. I na konie, i na Słomniki patrzę od tamtej pory inaczej: na pierwsze z większą, na drugie z mniejszą sympatią. Samo mi się tak stało.
Po warszawsku
Z tych wizyt światowych byłem ostatnio w Warszawie, o czym też wiecie, no i byłem między innymi w świeżo otwartym lokalu, który nazywa się Vietnamka. W piwnicy, niewielki zakład, na dwadzieścia parę ściśniętych miejsc. Ściany wymalowane we florę wietnamską (z dodatkiem chyba mitologicznej fauny), można by pomyśleć, że to jedynywyróżnik tego miejsca, bo w Warszawie wietnamskiej kuchni przecież nie brakuje. Jednak nie, o czym opowiem wam krótko.
Dzień był początkowy, interes się dopiero rozkręcał. W Warszawie oznacza to obecność gwiazd estrady, nieprawdopodobny tłok, okropne fumy jednej części publiczności, obowiązkowe zachwyty drugiej. Ja występowałem w roli niezwiązanego z miejscem przybysza: po prostu przypadkiem wpadłem tam na zupę (no, może niezupełnym przypadkiem. Podpowiedziała mi dobra wróżka). Lokal: niby piwnica, ale ładnie zrobiona, wesoło. Zastawa piękna, bajkowa. Obsługa koszmar, pani Patrycja wyglądała, jakby miała usiąść i płakać. W toalecie (ładnej) brak zamka i niezupełnie już czysto. Można dostać szału, bo się czeka długo - no ale się szału jednak nie dostaje, bo widać, co inni jedzą. Poczekaliśmy, zjedliśmy pho z plastrami wołowiny (takimi surowymi, które gotują się dopiero w gorącym wywarze) i z kością szpikową; do tego zielenina. Zjedliśmy też koźlinę w czerninie, porą baną w kawałeczki z kością i długo duszoną z trawą cytrynową. No i dla równowagi, dla czystości ciała - wietnamski szpinak wodny. Po pierwsze, wszystko wygląda jeszcze ładniej, niż nazwa zapowiada. Po drugie, to nie jest jakiś głupawy popis ani tym bardziej bar ze stadionu – to jest żywe, przemyślane jedzenie, buchające aromatem świeżości. Ta koźlina, powiadam, jest jak ciemna czekolada, rozwibrowana; ten szpik w pho po prostu leczy, miękki, lepszy niż najlepsza wędlina; a za szpinak jestem wdzięczny, po delikatny, czysty, podostrzony, z chrupaniem kiełków. Kwaskowatości, słodycze, zapachy zielne i cytrynowe, wibrujące kolory i zaraźliwie roześmiana właścicielka. Tak właśnie powinna wyglądać kuchnia różnych narodów: odważnie, bez mizdrzenia się i udawania. Więc przy okazji - Warszawa, Vietnamka. (I jeszcze taka niespodzianeczka: tam jest taniej niż u nas na ramenie. Dziwne, co?).
Energetycznie
Opowiadam o tej Warszawie, bo to dobry punkt odniesienia.
Ale będą też opowieści krakowskie. O Ramen People napisałem, że nie jest tam zbyt tanio; bo wiecie, tani ramen w Tokio kosztuje 15 złotych, a znakomity około 30 (średnio jednak mniej). U nas, wiadomo, Polska, więc się nie skarżę, trzeba za wszystko dopłacić, u nas wyższe zarobki i czynsze. No i jeszcze to: siedząc na ramenie w Ramen People (duża miska 34 zeta), wiedziałem, że całkiem bliziutko, przy Miodowej, w lokalu z obsługą kelnerską, z wodospadem i czystą toaletą, znanym od dawna i popularnym, z klientelą o wyższym standardzie finansowym, ramen kosztuje 32 talary. No i, co ja będę ściemniał, jest lepszy. Chodzi o EDO FUSION.
Mówię wam, zróbcie sobie tę przyjemność, zamówcie michę ramenu z pieczoną na chrupko kaczką: to nie są dwa plasterki, tylko cała porcja kaczki na makaronie.
Do kaczki jest jajko, nie całkiem na twardo, ćwierćpłynne, silnie żółte, no, chce się jeść; a także dominująca świeża, chrupiąca nuta bardzo: pak choy, bambus, grzybki shimeji - przypomniały mi się tak przyjemnie, że je ostatnio kupiłem, coś sobie z nich zrobię – oraz niezapowiedziane drugie grzybki, enoki, te cieniutkie, które natychmiast parzą się w bulionie. Do tego glony wakame, makaron nareszcie taki jak trzeba, nie za twardy, nie za miękki. Porcja pięknie ułożona, bulion świetny i aromatyczny, choć delikatny (drobiowo-rybny), wszystko nastawia pozytywnie do życia. Nawet pora obiadowa i obecność dziwnych ludzi dyskutujących dość otwarcie o sprawach swoich klientów (wiecie, biznesmeni i prawnicy wszędzie tacy sami), nawet pewna taka ponurość, wtedy jeszcze listopadowa, nie robią wrażenia. Dobrze jest, energetycznie.
Fusion
Innym razem jadlem ten ramen z odmiennym dodatkiem, z pieczoną wieprzowiną. Są w nim plastry żeberek pieczonych, mięso miękkie i aż słodkie od karmelizacji, wyraźnie upieczone, ze skórką, i nieco mniej dodatków niż poprzednio, bo jajko, pak choy, bambus i glony, dużo dymki. Ramen bardzo dobry, ale cóż: była niedziela, sale pełne, kelnerzy latają w przyspieszonym tempie, w kuchni też musi iskrzyć, więc ten ramen był dość byle jak zaaranżowany. Niemniej nadal bardzo dobry i wart swojej ceny.
Przy okazji spróbowaliśmy innych dań w EDO. Tamtejsze fusion nie całkiem mi odpowiada, a przynajmniej nie przy ruchliwej niedzieli: zupa tom yum gung jest dość silnie przesłodzona i jednolita: bo i cukier, i groszek cukrowy, i mnóstwo czerwonej papryki, i nawet mleka kokosowego za dużo. Pierożkom gyoza przydałoby się odrobinę więcej smażenia – to wszystko jednak na boku, bo miało być o ramenie. Do EDO jeszcze się kiedyś wybiorę, a zimowe dania postaram się wydłubać dla was z całego miasta.
Czego chcecie, grudzień. O!
WOJCIECH NOWICKI